Skip to main content

Franciszka_Rozpondek_1Pani Franciszka Rozpondek jest najstarszą mieszkanką wsi Węgrzce. Niedawno świętowała swoje 99. urodziny. To pogodna starsza pani o przyjemnych rysach twarzy, w których wyczytać można dawną olśniewającą urodę. Nadal mieszka w tym samym drewnianym i tonącym w zieleni domku, do którego 73 lata temu zabrał ją po ślubie mąż. Była zawsze tego domu duszą i ozdobą, wypełniając go swoim śpiewem, śmiechem, codzienną krzątaniną. Wielką przyjemnością była ta pobudzająca wyobraźnię rozmowa, w której uczestniczyły trzy kobiety z jednego rodu: Franciszka Rozpondek, jej córka Alicja Kula oraz siostrzenica Krystyna Michniak. Główny nurt opowieści zawdzięczam pani Krystynie, która dzieciństwo i młodość spędziła w Węgrzcach, do 19 roku życia, kiedy to wyszła za mąż i zamieszkała w Krakowie.  Jej wspomnienia z dzieciństwa są związane z młodymi latami Franciszki.

 

 

 

Katarzyna, która własnoręcznie dom postawiła i do kawiarni chadzała

Mówimy o kobietach, a pierwszą z nich była matka pani Franciszki, niezwykła osoba: – Babcia Katarzyna była bardzo pracowita i taka zaradna. Została po I wojnie jako wdowa sama z pięciorgiem dzieci, bez środków do życia – mówi pani Krystyna. – Ale niczego się nie bała. Ja tak słyszałam, że babcia to nawet sama dom zbudowała jak na pierwszej wojnie spalili… i to jako kobieta!

Katarzyna wstawała codziennie o piątej rano i zaczynała dzień śpiewając pieśni maryjne, na przykład „Poranna Jutrzenko”. Następnie klękała i mówiła pacierz. Po modlitwie szykowała się i podążała do Krakowa, gdzie sprzedawała kwiaty ze swojego ogródka, bukieciki koktajlowe. Za to kupowała cukier, sól, odkładała na podatek, a jak coś zostawało to miała na swoje ukochane… książki. – Bardzo lubiła czytać, była strasznie oczytana – podkreśla pani Krystyna, zamyślając się. – I taka była… niesamowita. Pamiętam, że zostały jej raz pieniążki po sprzedaniu kwiatów i mówi do mnie: „Chodź, dziecko, pójdziemy do kawiarni na herbatkę”. (Wtedy w kawiarniach piło się herbatę która była modna i bardzo droga, kawę przyrządzano w domu.) Zamówiła herbatkę i bułeczki maślane. Po powrocie mówię do mamusi, że byłyśmy z babcią w kawiarni w Krakowie, a mama na to: „Popatrz, jaka ta babcia jest! Ja to bym nigdy do kawiarni nie poszła, wstydziłabym się. A babcia poszła.”

Katarzyna ubierała się jak przystało na gospodynię: – Fartuszek biały, krochmalony, z haftami, bluzka z takiego aksamitu, jak gorsety szyją, tylko bez wyszycia, korale zapinała do miasta a do ręki koszyczek z kwiatami – opisuje pani Krystyna.
Katarzynie udało się utrzymać dom i wychować pięcioro dzieci, najmłodszym dzieckiem była Franciszka.

Hulala gąski moje!

– Na wsi każdy miał dawniej zajęcie: i dziecko, i mężczyzna, i kobieta – wspomina pani Krystyna. Dzieciństwo upływało wtedy pracowicie. Franciszka pasała krowę, gąski. Gęsi się pędziło na błonia, prawie kilometr. – Ale gęsi to bardzo mądre zwierzęta – opowiada pani  Krystyna. – Same leciały na te błonia i tam się pasły. Jedynie trzeba było patrzeć, żeby nie poszły do sąsiada do zboża, a tak same się pilnowały. Były tam też inne stada gęsi, ale nigdy się nie połączyły, mimo tego,  że razem się kąpały w potoczku. „Hulala gąski moje do domu!” śpiewało się i one szły, każda do swojego domku. Ja też zdążyłam się w dzieciństwie napaść gęsi.

Franciszka – ozdoba domu

Franciszka Rozpondek z domu Ciaćma w czasach panieńskich pracowała na dworze w Węgrzcach, u sióstr zakonnych. Tam też poznała swojego męża Stanisława Rozpondka, którego ojciec był w tym dworze zarządcą. – Ciocia była bardzo piękna, zachwycałam się nią, ładna i zgrabna, zawsze uśmiechnięta – wspomina pani Krystyna. Od razu musiała wpaść mu w oko śliczna i wesoła dziewczyna, bo długo zabiegał o jej względy, sześć lat. Pani Franciszka uśmiecha się, wspominając tamte lata, a Krystyna opowiada jak młodzi w przedwojennych latach spotykali się ze sobą, tylko przed domem, bo nie wolno im było nigdzie samym pójść. – Ja nieraz nawet po trzy razy wychodziłam przed dom zawołać ciocię z powrotem, a ona mnie odsyłała: „No idę już, idę”. Franciszka cieszyła się dużym powodzeniem u chłopaków. Nieraz przychodzili prosić ją na zabawę. A zabawy organizowała straż pożarna. Na te węgrzeckie potańcówki zamawiało się orkiestrę z miasta. Z Zielonek, z Bibic tu przychodzili na zabawy. Jak się ubierała na zabawę młoda panienka? – Pamiętam, że na zabawę ciocia miała suknię różową, a jej przyjaciółka niebieską. To były jednokolorowe suknie gładkie, bez żadnych ozdób, a jedynie z  piękną kokardą w tym samym kolorze, szyte z jedwabiu u wiejskiej krawcowej. Taka była moda – wspomina pani Krystyna.

Franciszka miała oczywiście strój krakowski, na dożynki się w nim chodziło, tak jak się chodzi po dziś dzień. – A jak ciocia plotła wieńce z dziewczynkami to nieraz chłopaki przyszli, na organkach grali i już tańczyli przed domem. Nie było telewizora, radia, a trzeba się było czymś zająć, więc każdy chłopak na organkach grał, a dziewczyny śpiewały. Oni tą młodość przeżywali pięknie, śpiewali, tańczyli – umieli się bawić!

Ślub wzięli we wrześniu 1938 roku. Piękne było wesele, z cygańską muzyką, bo Franciszka zawsze mówiła, że Cyganie będą jej na weselu grać. Kobiety przygotowały stosy kanapek, a ciasto na pół wsi pachniało – wspomina pani Krystyna. – Kobiety wtedy śpiewały, pieśni takie piękne, trudne. Zaznacza, że obowiązkowo sąsiadów się prosiło na wesele: – Z sąsiadami się wtedy lepiej żyło niż z rodziną, bo jak się szło do miasta czy w pole to sąsiad popatrzył, popilnował, czy się coś złego nie dzieje. – Ale jakie to były piękne wesela! – podsumowuje.

Data ślubu pokazuje nieubłaganie, że niedługo młodzi mogli się cieszyć rodzinnym szczęściem.  Podobnie jak innym, wojna pokrzyżowała losy rodziny Rozpondków. W 1939 roku Stanisław poszedł na wojnę, a Franciszka z maleńką córeczką schroniła się na dworze u zakonnic, gdzie mieszkała jej teściowa. Jednak los nawet wtedy nie pozwolił na długie rozstanie małżonków. Mąż pani Franciszki został ranny w nogę po dwóch miesiącach i jeszcze w 1939 roku wrócił do rodziny.

Niemcy w Węgrzcach – kawa na wagę życia

Na pierwsze pytanie o czasy wojny pani Krystyna kręci głową: – Tu była taka wojna straszna… – mówi. – Dom musieliśmy opuścić. Niemcy tutaj na forcie stacjonowali, w koszarach.

 Opisuje chwile grozy, które sama przeżyła i nigdy ich nie zapomni: – Ja też dużo za Niemców przeszłam, a małą dziewczynką byłam wtedy. Przed wojną był taki sklep na Prądniku i tam takie Żydówki sprzedawały, one powiedziały mamie któregoś dnia: – Niech pani sobie kawy nakupi, bo będzie wojna.   No i mama sobie nakupiła, a później Niemcy po kilku przychodzili i tę kawę kazali sobie dawać. Pamiętam jak raz mama leżała chora a ja tę kawę im gotowałam. I tak się zdarzyło, że jej w pewnym momencie zabrakło. Jeden Niemiec chciał mnie za to zastrzelić. –Jezu, ratuj mnie! – pomyślałam i usłyszałam „Nein” – inny hitlerowiec go powstrzymał. Momentalnie, jak tylko wyszli, uciekliśmy się schronić na dół, na wieś.

– Pamiętam, jeszcze, że ludzie ze wsi musieli taki ogromny kontener ziemniaków im oddawać, z każdego domu musiała iść jedna osoba i mnie ojciec kazał. Dwoma rękami ten koszyk do fortu niosłam, taki był wielki jak ja… Pamiętam jak jeden Niemiec strzelał sobie szpicrutą po oficerkach, ot tak, aż ciarki przechodziły po plecach.

Urodzona do bucików na obcasie

W latach powojennych zaczęło się dla Pani Franciszki zwyczajne, codzienne życie. Nie musiała pracować, bo jej mąż był dobrym fachowcem, pracował w młynie na Bieńczycach w Krakowie, utrzymywał rodzinę. Pani Franciszka mogła być tedy „ozdobą domu”. Nie myślmy jednak, że oznaczało to brak obowiązków – przeciwnie. Mąż codziennie wyjeżdżał do pracy na rowerze i codziennie żona robiła mu śniadanie. – Ciocia siadała przy oknie i machała mu na pożegnanie, wołała dziewczynki: – Pomachajcie tatusiowi! Poza wychowaniem dzieci był jeszcze kawałek pola, a tu najwięcej pracy w czasie żniw, sadzenia i kopania ziemniaków. A prace w domu? Wszystko było trudniejsze – żeby pranie zrobić, trzeba było wody naciągnąć, nagrzać i prać, udogodnienia, jakie dziś są oczywiste, przyszły dopiero z czasem. Wśród wszystkich obowiązków, Franciszka nie zapomniała jednak nigdy zadbać o swój wygląd..

– Ciocia Franciszka  lubiła się ładnie ubrać – wspomina pani Krystyna – Kochała ubieranie. Nawet kremiki kupowała sobie w mieście. I strasznie lubiła chodzić na obcasach. Taka była, urodzona do bucików na obcasie. Bardzo dużo śpiewała zawsze, piękny miała głos, a znała przerozmaite pieśni. Dla męża zawsze miła, uśmiechnięta. Byli pięknym małżeństwem, kochali się bardzo – relacjonuje Krystyna. Przeżyli razem ze Stanisławem 66 lat w małżeństwie. Stanisław Rozpondek zmarł w 2004 roku. Póki żył pani Franciszka była w pełni sił – jeszcze mając 92 lata gotowała wszystkim córkom, zięciom, bawiła wnuki, śpiewała, tryskała energią. Po śmierci męża podupadła nieco na zdrowiu, choć jej wygląd tego nie zdradza. – Teraz widać jak go bardzo kochała…Wujek lubił pożartować, tak było wesoło jak żył – mówi pani Krystyna. Franciszka doczekała się dwóch córek, czwórki wnucząt, prawnuków. Najstarsza prawnuczka jest lekarką, a najmłodsza zaczyna gimnazjum.

Smaki dawnego życia

Co się dawniej jadło na co dzień? Pani Krystyna wymienia codzienne potrawy: żur, kapustę, zupę ziemniaczaną. Wszystko, co się zasadziło przy domu. Groch z kapustą był stałą pozycją w jadłospisie. Codzienne kluseczki zawsze miały trochę inny smak, w zależności z czym się je przyrządzało. – Kasza jaka była dobra! – wspomina pani Krystyna. A prażuchy robione z upalanej mąki? Podobno przepyszne. Życie było biedne, na mięso nie wystarczało częściej niż raz na miesiąc, ale za to jedzenie było o wiele bardziej smakowite. Był przed wojną sklep prowadzony przez Żyda w Węgrzcach, doskonale zaopatrzony – czego tam nie było! – I spożywcze rzeczy, i wódka, i sale wynajmował na specjalne uroczystości. Raz się cioci śledzia zachciało jak w ciąży była i w nocy wujek poszedł, w okno zapukał i Żyd otworzył i dał śledzi – opowiada pani Krystyna. Piło się w domach pyszną, prawdziwą kawę, kupioną w tym sklepie. Sama taką kawę przyrządzała w młodości – Ubijało się w moździerzu i zalewało wrzątkiem, najczęściej samym mlekiem. Babcia Katarzyna dodawała kawałek cykorii. Jaka ta kawa była smaczna! – pani Krystyna budzi w pamięci dawne smaki. – Chleb był taki dobry, pieczony w domu. Z masełkiem.  

Tradycje wiejskie były wtedy żywe, ludzie się częściej spotykali. Gospodynie dawniej spotykały się najczęściej na skubanie pierza. Śpiewały, plotkowały, modliły się. W późniejszych latach, jak wspomina pani Krystyna, zawsze w niedzielę po obiedzie, przychodziły jedna do drugiej i na błonia szły, zabierały dzieci, nawet takie maleńkie i opowiadały sobie wtedy różne rzeczy.
Życie we wsi też inaczej wyglądało. – A ludzie dawniej jacy byli serdeczni, znali się tu wszyscy w Węgrzcach. I pomagali sobie. Moja mama jak piekła podpłomyk to zawsze dwa jajka włożyła do koszyczka i się zanosiło biedniejszym we wsi. Jak była wdowa, dzieci miała dużo i ciężko jej było to się pomagało. Nikt się z nikogo nie śmiał. Ludzie też byli bardziej religijni, wierzyli. W domach obrazy święte się wieszało wszędzie: świętą rodzinę, Matkę Bożą, świętego Krzysztofa, który dawniej głównie miał chronić dom od ognia, Józefa. Jak się modliło niedbale, to babcia mówiła: „Dziecko kochane, Bozia takiego paciorka nie chce”. Dzieci były lepiej wychowane, szanowali starszych ludzi. W Krakowie tak samo – dawniej chodzili panowie w kapelusikach z malutkim rondełkiem, z laseczką, zawsze w garniturach, z muszką. A jak pięknie mówili! Dużo większa była kultura. Biedniej było niż teraz, ale chyba wolałam tamto życie i tamtych ludzi… – zamyśla się pani Krystyna.

Agnieszka Małyska


Autorka pragnie podziękować za cierpliwość, życzliwość i ciekawą opowieść Paniom Franciszce Rozpondek, Krystynie Michniak i Alicji Kuli, a także Pani Zofii Kot za pomoc w zorganizowaniu spotkania.

 

Franciszka_Rozpondek

Close Menu
Skip to content