17 maja 2012 roku mija 30 lat od śmierci Katarzyny Gawłowej – jednej z najwybitniejszych malarek naiwnych. Katarzyna Gawłowa urodziła się i mieszkała, prawie całe swoje życie, w Zielonkach. Jej niezwykłe, pełne kolorów i radości obrazy zachwycają i fascynują. W 1977 r. Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli zorganizowało wystawę jej kilkudziesięciu prac, w 2010 r. po raz pierwszy jej prace prezentowane były w Zielonkach – Centrum Kultury, Promocji i Rekreacji wypożyczyło jej obrazy z Muzeum Etnograficznego w Krakowie. W ciągu miesiąca obejrzało je ponad 800 osób. Jesienią tego roku planowana jest kolejna wystawa jej prac w Zielonkach. Zanim to się jednak stanie, w rocznicę śmierci artystki, chcielibyśmy przybliżyć Państwu jej obrazy i postać.
Katarzyna Gawłowa to jedna z najciekawszych i najautentyczniejszych artystek ludowych, dziś stawia się w równym rzędzie z Nikiforem Krynickim. Urodziła i mieszkała w Zielonkach przez prawie całe swoje życie, w latach 1896 – 1982.
Niezwykłe, pełne kolorów i radości obrazy Katarzyny Gawłowej zachwycają i fascynują. Malowała za pomocą temper. Szczególnym znakiem jej malarstwa jest skłonność do pawich, krakowskich kolorów i biała, płaska twarz postaci. Farb nie mieszała. Swoje obrazy ujmowała w ramy – uważała bowiem, że obrazy zakończone ramami są prawdziwsze i ładniejsze, chociaż ramy nie ograniczały jej malarskiej przestrzeni. Postacie umieszczała centralnie, zabudowywała obraz od centrum do brzegów, dekorowała każde wolne miejsce. W jej obrazach odnajdujemy wątki ludowe i sakralne. Często łączyła wiele wątków tematycznych w jednym obrazie. Lubiła dodawać na nich własne wierszowanki i komentarze, a nawet dedykacje, jak również fragmenty lokalnych przyśpiewek. Urok jej obrazów wynika z intuicji, wrodzonego poczucia piękna, rytmu, estetyki ludowej.
Ale Katarzyna Gawłowa widziana z Zielonek nie wygląda jak wielka artystka. Dowiemy się, że nie lubiła pracy w polu, a chętnie tylko malowała. Specjalnie we wsi jej nie ceniono – dziś pewnie byśmy pewnie powiedzieli, że uważana była za dziwaczkę.
Z domu nazywała się Chrzan. Urodziła się 14 grudnia 1896 roku. W domu było ich pięcioro: Maria, Katarzyna – druga po starszeństwie – Franciszek, Stanisław i Zofia. Dom był skromny, bo ojciec walczył i na pierwszej wojnie, a potem i na bolszewickiej z 1920 roku, na wojaczce spędził łącznie 16 lat. Ojciec wcześnie zmarł, Katarzyna nie wyszła za mąż. Niespecjalnie była zainteresowana kawalerami, miała swój świat i swoje malowanie – jak wspomina jej bratanek Jan Chrzan, syn Franciszka. Dopiero w wieku 36 lat wyszła za mąż za wdowca z Łęgu z czworgiem dzieci. Prawdopodobnie poznała go w mieście, gdzie chodziła sprzedawać warzywa na targ. Małżeństwo było bardzo szczęśliwe, jednak nie trwało długo – tylko siedem lat. Kiedy mąż zmarł w 1939 r., wróciła do Zielonek i zamieszkała z rodziną.
Artystka i kobieta
– To był unikat, jeśli chodzi o kobietę – wspomina Jan Chrzan, z którym ciotka mieszkała prawie do samej śmierci. – Nie denerwowała się nigdy i często się śmiała. Panicznie nie lubiła z kobietami rozmawiać i tracić czasu na plotkowanie, za partnerów do rozmowy uważała jedynie mężczyzn. Na punkcie malowania miała szajbę. Mnie i siostrę jako dzieci bardzo lubiła. Jak coś zbroiłem i tata chciał mnie ukarać, to ciotka mnie broniła. Do szkoły malowała za mnie obrazki, zawsze dostawałem piątki.
Jako artystka został odkryta przez Mieczysława Górowskiego i Jacka Łodzińskiego. Miała wtedy 77 lat. Oto, jak to wspominała: „Pamiętom, jak przyszli panowie żebym skrzyń im sprzedała, a jak uźreli te ściany, to chcieli bym takie same wymalowała. Pan mówił, żebym namalowała to co jest na ścianie, ale ja zaczęłam krakowskie wesele, pięcioro ich było, pani młoda we wianusku i brycka”. Po latach Mieczysław Górowski, dziś profesor krakowskiej ASP, tak to wspomina: – Jak ją pierwszy raz zobaczyłem płukała marchew w rzeczce. Wpuściła mnie. Całe ściany były pokryte malowidłami. Za drugim razem dałem jej dyktę do malowania z tłem w kilku kolorach. I zaczęła malować jak wulkan. Malowała niezwykle szybko i ekspresyjnie. – Wiele galerii na zachodzie było zainteresowanych jej obrazami. Sam dyrektor Centrum Pompidou był u niej – dodaje Jacek Łodziński.
Katarzyna Gawłowa bardzo polubiła swoich odkrywców. – Oficjalnie przyznawała, że się w Jacku Łodzińskim kocha. Jak przyjeżdżał do niej nie sam, a z żoną, to mówiła, że nic mu nie namaluje i żona musiała czekać w aucie na podwórku. On przywoził jej materiały do malowania i smakołyki, a ona uwielbiała z nim rozmawiać – uśmiecha się Jan Chrzan. – Specjalnie dla niego malowała najpiękniejsze obrazy.
Matka Boska na dykcie
Wówczas zaczęła malować na dykcie i papierze. To był dla niej najszczęśliwszy okres – malowała całymi dniami, odwiedzali ją ludzie, którym podobały się jej obrazki. A wcześniej Katarzyna Gawłowa nawet nie myślała, że można malować obrazy – przyozdabiała jedynie dom. Co skończyła malować to zdrapywała ściany i malowała od nowa. Cały jej dom – ściany drzwi, sufit, piec – pokryty był namalowanymi przez nią obrazami. W izbie mieszkali święci na każdą okoliczność, a wokół nich anioły, kolorowe kwiaty, ptaki i czarny kot. Tematy swych prac czerpała z najbliższego otoczenia, stąd na jej obrazach znalazły się i pucheroki, herody i ludowe kapele. Bardzo często jej prace inspirowane były religią: przedstawiały Matkę Boską z dzieciątkiem, Pana Jezusa, pietę, świętych, a nawet święta kościelne i wnętrze kościoła. Na swych obrazach pędzlem opowiadała historie – te z ewangelii i z życia wsi – wygnanie z raju, ucieczkę przed potopem Arką Noego, wniebowstąpienie, orkę czy radość wesela. Wolne miejsca wypełniała ptakami i kwiatami, bo jak mawiała „ptaki lubią się kwiatów tsymać”. Swym obrazom domalowywała ramy, bo z ramami wydawały się jej prawdziwsze. Często na swych dziełach umieszczała przyśpiewki, własne wierszyki. Malowała temperami na kartonach, dykcie bądź tekturze.
– Jak ktoś chciał to dawała swoje obrazy, ale nikt tu w Zielonkach specjalnie uwagi do tego nie przykładał i jej malowania nie cenił, oprócz proboszcza ks. Adama Zięby, który ją lubił bardzo i cenił, a ona obdarowywała go chętnie. Ale jak robili na plebanii porządki po księdzu to obrazy wyrzucili – dodaje pan Jan. – Ciotki pieniądze specjalnie nie interesowały. Jak ktoś jej się nie spodobał to obrazu za żadne pieniądze mu nie sprzedała. Musiała kogoś polubić.
„Obrazki” na wystawie
Gdy zaproponowano jej wystawę w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, nie wiedziała nawet co to wystawa. Słowo to oznaczało dla niej ławę przed ogrodzeniem, gdzie siadało się na pogawędkę z sąsiadami. Dopiero, gdy zaproszono ją do muzeum, pokazano zbiory i dwie puste sale, które czekały na jej „obrazki” pojęła nowe dla niej znaczenie tego słowa. Od tej pory zaczęła oczekiwać dnia wernisażu jak swego wesela.
Pierwszy i jedyny wernisaż jej prac odbył się w Muzeum Etnograficznym w Krakowie gdy miała 81 lat – w 1977 roku. Przyszła na niego ubrana w stary, piękny krakowski gorset.
– Piękne się ubrała, miała gorset, a na niego założyła taką nowohucką kufajkę. Po jakichś 10 minutach wszyscy zaczęli się drapać. Potem zaczęli się śmiać i ona też się śmiała – wspomina Jacek Łodziński.
W tle wisiało ogromne zdjęcie artystki. Czuła się zawstydzona i szczęśliwa taką ilością ludzi, którzy przyszli oglądać jej obrazki. Po powitaniu przez dyrektora muzeum malarki wszyscy goście zasiedli do suto zastawionego stołu ustawionego na tle ściany wypełnionej jej obrazami. Katarzyna Gawłowa częstowała każdego z gości piernikami w kształcie serca, na których widniała jej podobizna. Ten suto zastawiony stół, to było coś niezwykłego w tych ciężkich latach, dlatego po dziś dzień właśnie ten wernisaż jest wspominany przez pracowników Muzeum.
– Potem gazety się o niej rozpisywały, do domu przyjeżdżali redaktorzy z radia i Kroniki Filmowej. Film o ciotce ze dwa tygodnie robili. Ludzie we wsi się dziwili, że taki szum wokół niej zrobili – wspomina Jan Chrzan.
Wernisaż jak wesele
Cały czas podczas wernisażu gościom przygrywała kapela z rodzinnej wsi Katarzyny Gawłowej. Wśród gości był ks. proboszcz Adam Zięba, który był dla niej najwyższym autorytetem, i rodzina. Stół, jak na prawdziwym krakowskim weselu, był przykryty białymi obrusami, na których leżały papierowe wycinanki i bibułkowe kwiaty, zastawiony jak sobie wymarzyła: pełen fantazyjnych lukrowanych pierników, ciast, pączków, odpustowych cukierków.
Po wernisażu Katarzyna Gawłowa powiedziała: „Maluje, bom się w tym rozkochała, ale boje się tego wszytkiego, bo jak Pan Bóg da na tym świecie wszytko, to może na tamtym bede miała niedobrze”. Na wystawie przedstawiono jej 150 najlepszych obrazów, ukazujących różnorodność tematyczną jej prac, bogactwo kompozycji i koloru. Po tej wystawie uznano ją za najautentyczniejszy talent sztuki ludowej ówczesnych lat.
Dziś Jan Chrzan ma jeszcze jedno marzenie. Żeby w Zielonkach była ulica Katarzyny Gawłowej.
Małgorzata Kmita-Fugiel
Wszystkie wypowiedzi K. Gawłowej pochodzą z książki J. Łodzińskiego „Malarstwo Katarzyny Gawłowej”.